Bora Bora – szmaragd w otoczeniu turkusu

150x110

O tej wyspie czytałam jeszcze jako nastolatka i z zapartym tchem wpatrywałam się w bajkowe zdjęcia przedstawiające lazurowe wody otulające Bora Bora. Przekręcałam nocną lampkę w formie globusa o sto osiemdziesiąt stopni i gdzieś po środku Oceanu Spokojnego zaznaczałam upragniony cel. Wydawało mi się wówczas mało prawdopodobnym, by tam dotrzeć, ale przecież marzenia przychodzą do nas wraz z siłą do ich spełniania. Musiało się kiedyś udać.

Wiele lat później kończyłam studia w Australii i wracając do kraju wybrałam chyba najdłuższą możliwą drogę z Sydney do Warszawy, która poprowadziła mnie przez kraje rozsiane na Południowym Pacyfiku. Oczywistym była dla mnie Francuska Polinezja, bez tego miejsca moja podróż nie byłaby kompletna. Wizyta na Polinezji zaś, bez odwiedzin wymarzonej Bora Bora, zupełnie nie miałaby sensu.

Dłuższą drogą do domu

Z jednej strony, zdawałam sobie sprawę, że wydatki związane z podróżą i pobytem na Bora Bora mogą kompletnie zrujnować mój budżet. Z drugiej, wiedziałam, że widoki będą zapierały dech w piersiach, że woda będzie mieniła się od jasnego lazuru po kobaltowy błękit, że biel piasku na plażach będzie raziła w oczy, że rafy koralowe i ryby rozbłysną wszystkimi kolorami tęczy, że upalne słońce i cień palm zagwarantują niezapomniane chwile. Zaczęłam pakować plecak.

Bora Bora jest niewielką, o długości zaledwie dziesięciu i szerokości czterech kilometrów, wyspą na Oceanie Spokojnym, oddaloną o dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Tahiti, około pięćdziesiąt minut lotu samolotem miejscowych linii lotniczych. Jest częścią Polinezji Francuskiej i należy do Wysp Podwietrznych w archipelagu Wysp Towarzystwa. Wynurzyła się w oceanu ok. 3-4 miliony lat temu, jako wulkan i dziś stanowi bajkowo piękny, koralowy atol otaczający główną wyspę w postaci podwójnego stożka. Dwa ogromne czarne szczyty Pahia (661 m n.p.m.) oraz Otemanu 727 m n.p.m. strzelają wyspy w niebo, a ich zbocza porasta tropikalny las deszczowy. Wokół niej roztacza się trzy razy większa od samej wyspy laguna, rafy i mnóstwo małych wysepek powstałych z mierzei koralowych, zwanych motu. Mieszka tu około czterech tysięcy stałych mieszkańców, a jej powierzchnia to zaledwie czterdzieści cztery kilometry kwadratowe. Wygląda równie oszałamiająco zarówno z powietrza, jak z ziemi i jest kwintesencja marzeń o tropikalnym raju. James A. Michener uwiecznił ją nazywając „najpiękniejszą wyspa świata”.

Większość turystów ląduje na lotnisku Motu Mute, wybudowanym w 1942 roku przez armię Stanów Zjednoczonych i położonym skraju maleńkiej wysepki motu. Stamtąd po około dwudziestu minutach łodzią lub promem dociera na główną wyspę do wioski Vaitape. Jeśli jednak jest się gościem jednego z ekskluzywnych hoteli, transport zapewnia prywatna łódź. Niektóre z willi na plażach mają dostęp do prywatnego lądowiska dla helikopterów.

Transportowcem do raju

Niewielu, by dotrzeć do raju, wybiera prom cargo wykorzystywany głównie do transportu zaopatrzenia dla hoteli i przewozu miejscowej ludności. Potrzeba zawsze matką wynalazków. Sprawdziłam stan konta, zacisnęłam zęby i postanowiłam, że mimo wszystko musi się jakoś udać. Na Tahiti znalazłam łódź transportową, która głównie zaopatruje wyspę z niezbędne artykuły spożywcze i przemysłowe, ale, jak się okazało, okazjonalnie zabiera na swój pokład kilku pasażerów. Ta forma transportu jest wśród podróżnych raczej mało znana, ale skromna, studencka kieszeń i bardzo ograniczony budżet, zmusiły mnie do wyjątkowo kreatywnych poszukiwań. Podpowiedzieli miejscowi, których nie stać na luksusowe łodzie dla turystów lub helikoptery. Ja byłam w podobnej sytuacji. O świcie stawiłam się wiec w umówionym miejscu w porcie i rozpaczliwie poszukiwałam statku, który mógłby być owym transportowcem. Moim oczom ukazał się gigantyczny prom, na który cały czas trwał załadunek: paliwo, samochody, wielkie palety żywności. Mijały kolejne godziny i byłam coraz mniej przekonana, ze trafiłam we właściwe miejsce. Obok mnie cierpliwie czekała grupka miejscowych, rodzin z dziećmi, kobiet w barwnych strojach, mężczyzn, których ciała zdobiły tradycyjne, polinezyjskie tatuaże. Wskazali mi zatłoczone biuro przy końcu przystani, w którym udało się kupić bilet. Cena różniła się znacznie od tej, dla miejscowych, ale i tak cieszyłam się, jak dziecko. Nie mogłam się doczekać spotkania z Perłą Polinezji, jak często jest nazywana jest Bora Bora.

Humorzasty Neptun

Po kilkudziesięciu długich godzinach rejsu po wzburzonych wodach Pacyfiku, zaczęłam się zastanawiać, czy wszystkie marzenia należy spełniać. Może lepiej niektóre zostawić takimi, jakimi są, cudownie wyidealizowanymi i tęsknić za nimi w długie jesienne wieczory. Miałam pecha i trafiłam na wyjątkowo niesprzyjającą pogodę. Jako dziecko zawsze cierpiałam na chorobę lokomocyjną, nie byłam w stanie przejechać ani samochodem, ani autobusem nawet najkrótszej transy bez kilku postojów. O łodziach nie było mowy. Żadne lekarstwa nie pomagały, chorowałam i już. Wypływając z portu na Tahiti nie miałam pojęcia, co szykują otwarte wody oceanu. Poważnie zastanawiam się jak to możliwe, że nazwano go „Spokojnym”? Tuż po wypłynięciu z laguny z portu na Tahiti, naszym promem zaczęły targać gigantyczne fale, ktoś z obsługi rzucił przez ramie, że będzie się działo, bo płyniemy prosto w środek burzy. Potem już było tylko gorzej. Wielkie fale kpiące z naszego promu i rozgniewany Neptun rzucający nim jak zabawka. Choroba morska nie pozostawiła na mnie suchej nitki.

O świcie powitało mnie piękne słońce i idealnie wyciszone wody Pacyfiku. Na górnym pokładzie próbowałam przetłumaczyć sobie, że było warto, choć nadal ledwo trzymałam się na nogach. Miejscowi zajęci byli rozmowami, zabawą, wydawało się, że trudna noc nie zrobiła na nich żadnego wrażenia. Z zaciekawieniem przyglądałam się barwnym strojom kobiet, wiankom ze świeżych kwiatów na ich głowach, wytatuowanym opaskom zdobiącym ich ramiona, przyglądałam się pracy mężczyzn obsługujących prom i prawie zapomniałam o nocnym sztormie. Dopiero w kacie górnego pokładu zobaczyłam dwóch turystów skulonych w pozycji embrionalnej na podłodze. Niechybny dowód, że ubiegło nocna burza nie była mrzonką. Oni także nie zmrużyli oka przez cala noc. „Zachciało nam się, to mamy”, mamroczę do siebie i wcale nie jestem pewna, czy ta podróż była słuszną decyzja.

Marzenie na horyzoncie

„Widać! Jest!” Wrzeszczy jak opętany jeden z podróżnych. Wychylamy się za burtę, wyglądamy przed siebie, pożyczamy od innych lornetki i przypatrujemy się majaczącej przed nami linii horyzontu. Bardzo daleko, ledwo widoczne, zaczynają rysować się charakterystyczne kontury głównej wyspy Bora Bora. Dreszcz przechodzi mi po karku. Zawsze tak jest, w trakcie każdej mojej podroży. Nie mogę wyzbyć się tego uczucia, ale może właśnie to sprawia, że nieustannie szukam tego dreszczyku emocji i dlatego coś ciągle pcha mnie w nieznane. Ponownie stwierdzam, że boję się tej konfrontacji z upragnionym miejscem z moich marzeń. A co, jeśli wcale nie jest taka piękna? A co jeśli zmieniła się nie do poznania od czasów, gdy pierwszy raz zobaczyłam ją na zdjęciach? A co jeśli mnie rozczaruje? Łapię głęboki oddech i szykuję się na spotkanie, jak dziecko idące pierwszy raz do szkoły. Podekscytowana, ale pełna obawy przed tym, co mnie czeka.

W porcie szukam miejsca, gdzie mogłabym się zatrzymać. Nie jest łatwo, bo wyspa znana jest głównie z luksusowych hoteli. Zainteresowanie turystami z plecakami i namiotem jest małe, żeby nie powiedzieć żadne. Rozglądam się rozpaczliwe po porcie, wypytuję miejscowych o camping. Według przewodników i informacji w Internecie, powinny być tu dwa, ale nikt, z kim rozmawiam o takim nie słyszał. Po około godzinie poszukiwań, moja nadzieja na znalezienie lokum w rozsądnej cenie maleje i euforia z dotarcia na Bora Bora lekko się chwieje.

W momencie, gdy nachodzą mnie myśli, że chyba źle trafiłam i pewnie przeliczyłam się z własnymi możliwościami, podchodzi do mnie młody chłopak. Obserwował mnie już od jakiegoś czasu, widział wielki plecak i namiot, wiedział, czego szukam. Mówi, że faktycznie było tu kiedyś pole namiotowe wraz z campingiem, ale nie cieszyło się dużą popularnością i lokalnym władzom wcale nie zależało na jego utrzymaniu. Jego rodzina posiada niewielki pensjonat i proponuje mi rozbicie namiotu w ogrodzie tuż nad brzegiem laguny. Nie zastanawiam się ani chwili. Oniemiała ze szczęścia, wrzucam na „pakę” jego pickupa mój bagaż, wskakuje do kabiny i ruszam wraz z moim wybawcą do pensjonatu. Nie mogę się powstrzymać w samochodzie i pytam, dlaczego mnie zabrał. „Podróżowałem autostopem po Europie, wiem jak to jest”. Uśmiechamy się oboje i w jego oczach widzę też błysk podroży i przygody, który zawsze kłuje mnie lustrzanym odbiciem, gdy spakowana wychodzę z domu i wyruszam w kolejna podróż.

Odrobina luksusu

Lokalni przedsiębiorcy związani z branżą turystyczną nie są zainteresowani masową turystyka i nie zależy im na przyciąganiu tłumów. Wolą obsługiwać mniejszą liczbę, za to bardziej zamożnych gości - takich, którzy nie dbają o pieniądze, a zależy im bardziej na kameralnej atmosferze, na wysokim standardzie i ciekawym spędzeniu czasu. Bora Bora - wyspa o niepowtarzalnym uroku - pozostała rajem, który niewątpliwie przyciąga bogatych i wybrednych gości. To tutaj można zamieszkać w luksusowej willi usytuowanej na palach tuż ponad szmaragdowymi wodami laguny, w której poprzez otwór w szklanej podłodze można karmić tropikalne ryby. To tutaj obsługa najlepszych hoteli jest gotowa spełniać nawet najbardziej wyszukane zachcianki swoich gości, służąc najlepszym na świecie serwisem. Słyszałam o historii pewnego specjalnego gościa, który pojawił się na wyspie z kilkunastoma wielkimi walizkami. Personel hotelowy rozpakował je wszystkie w luksusowej willi, po czym szanowny jegomość zmienił zdanie i wybrał inny domek. Obsługa hotelowa bez mrugnięcia okiem spakowała z powrotem wszystkie walizki i rozpakowała ponownie w nowym miejscu. To tutaj można zjeść śniadanie przy stoliku ustawionym na płytkich wodach laguny i siedząc w wygodnym fotelu, mocząc nogi, popijać poranną kawę. To tutaj można cieszyć się pokazami polinezyjskich tańców przy zachodzie słońca. Nic więc dziwnego, że to miejsce upatrzyło sobie wielu sławnych tego świata. Przyjeżdżają tu politycy, gwiazdy hollywoodzkie i wybitni artyści. Jest to także ulubione miejsce nowożeńców, głównie z Japonii i Stanów Zjednoczonych.

Czy jednak współczesny rozwój przemysłu turystycznego nie zniszczył uroku i specyficznej magii tej wyspy? Niewątpliwie zmienia się ona z roku na rok. Przybywa hoteli, przybywa nowych gości, pojawiają się problemy z zaopatrzeniem wyspy w świeżą wodę, problemy z wywozem śmieci produkowanymi przez, rosnące jak grzyby po deszczu, kurorty. Nadal udaje się jej jednak zachować wyjątkową atmosferę tropikalnego raju. Nadal goście mogą cieszyć się spokojem i intymnością wypoczynku. Nocne życie na Bora Bora prawie nie istnieje. Jedyną atrakcją po zachodzie słońca mogą być wieczorne pokazy tańców w luksusowych hotelach połączone z kolacja lub drinkiem. Po zmroku wyspa wraz ze wszystkimi gośćmi zasypia zjednoczona w rytmie dyktowanym przez naturę. W ciągu roku wyspy Francuskiej Polinezji goszczą około ćwierć miliona turystów, czyli mniej więcej tyle, co na Hawajach w ciągu zaledwie jedenastu dni.

Przez życie na boska

Mój gospodarz okazał się właścicielem doskonale prosperującej i bardzo znanej firmy pod nazwa Lagoonarium. Wody otulające Bora Bora słyną z niezwykłej przejrzystości i możliwości obcowania z rożnymi gatunkami ryb i ssaków morskich. Pełno w nich mant, rekinów i unikalnych koralowców. Lagoonaroum powstało na maleńkiej wysepce motu i stanowi swoiste, naturalne akwarium. Wody wokół motu podzielone są sieciami, w których pływają żółwie, płaszczki, orliki, rekiny rafowe. Nie jestem dobrym pływakiem, w zasadzie pływam bardzo słabo, podwodne głębiny mnie przerażają, ale nie mogę odmówić sobie przyjemności zanurzenia się pod wodą. Ciekawość bierze górę nad strachem i dołączam do niewielkiej grupy, którą zaznajamia z podwodnym światem Bora Bora mój gospodarz.

W okolicznych wodach nie brakuje ławic rekinów rafowych, ogończy, mant, żarłaczy żółtych. Często zwierzęta są zafascynowane obecnością nurkujących i podpływają bardzo blisko, by przyjrzeć się tym dziwnym stworom w kombinezonach i maskach tlenowych. Przewodnikiem po rafie jest Francuz, urodzony w Paryżu, ale wychowany w Gujanie Francuskiej. Dorastał w dżungli, młodość spędził nurkując i pływając po wodach Karaibów, a gdy dotarł na Bora Bora, zakochał się w tym miejscu i został. Zakochał się także w pięknej miejscowej dziewczynie, nic dziwnego, że wcale nie myślał o powrocie do Europy. Czy próbował? O tak. Mówi, ze wrócił, bo był ciekawy tego, jak odnalazłby się znowu w Paryżu. Bral udział w konferencji oceanograficznej. Odliczał godziny do powrotu na Południowy Pacyfik. Męczyło go gwarne miasto, ruch uliczny, zamknięte przestrzenie, zanieczyszczone powietrze, brak laguny, nawet… chodzenie w butach. Gdy to mówi, mój wzrok mimowolnie, zjeżdża w dol. Tak, teraz też jest na bosaka. Pamiętam, że do biura Lagoonarium dojechał samochodem, też na bosaka. Widząc moją minę, śmieje się i mówi, że nie potrafi już chyba chodzić w butach,. Cisną go, nie czuje gorąca piasku pod stopami i chłodu wody. Buty nie są dla niego.

Obserwuję go potem jak zwinnie nurkuje pomiędzy barwnymi koralami, jak śmiało karmi z ręki kawałkami surowej ryby drapieżną i niebezpieczną murenę, jak bawi się pływając wśród żółwi, jak płynąc łodzią, każdy centymetr jego skóry chłonie morską bryzę. Nie mam już wątpliwości, nie mógłby być szczęśliwszy nigdzie indziej.

Miss Świata

Nie tylko on pokochał bezgranicznie to miejsce. Bora Bora, znana także jako „Mai te pora”, co oznacza „stworzona przez bogów”. Od wielu lat we wszystkich konkursach na najpiękniejsze miejsce na Ziemi zdobywa tytuł „Miss Word”. Wynurzyła się z oceanu około trzy miliony lat temu i od tego czasu nieustannie rzuca na kolana każdego, kto ją zobaczy. W 1772 roku odkrył ją Jacob Roggeveen, a w 1777 wylądował na niej James Cook.

Bora Bora jest tak magicznym i elektryzującym miejscem, że bez przesady czy emfazy naprawdę należy w tym przypadku mówić o miłości od pierwszego wejrzenia. Kto tu dotrze, ujrzy te rajskie widoki cudownie czystych plaż wyłaniających się z połyskującego, szmaragdowego morza – najczęściej nie jest już w stanie uwolnić się od uczucia kompletnego zauroczenia. Ja także, pomimo że zrealizowałam przecież swoją „podróż marzeń” nie mogłam przestać myśleć o powrocie. I wiele lat później znów wybrałam się na Bora Bora – tym razem już nie w wersji „trampowej” a luksusowo, ze starannie wybranym biurem LogosTour, na wycieczkę która w dwa tygodnie pozwoliła mi zwiedzić solidnie całą Polinezję Francuską, czyli oprócz Bora Bora także wyspy Tahiti, Moorea, Huahine i Raiatea. I wierzcie mi – efekt nie jest ani o jotę słabszy niż w czasach młodzieżowej przygody. Bora Bora znów oszołomiła mnie swoim pięknem. Zupełnie nie dziwi mnie więc fakt, że po zakończeniu drugiej wojny światowej amerykańscy żołnierze stacjonujący na Bora Bora, zakochani w rajskich krajobrazach i pięknych kobietach odmówili powrotu do Stanów Zjednoczonych, powiększając tym samym ludność wyspy. Ja sama także chętnie na stałe przeniosła bym się tutaj i zamieszkała w tym ziemskim przedsionku raju…

Wiele razy spotkałam się z określeniem, że Bora Bora jest „Perłą Pacyfiku”. Raz natknęłam się jednak na znacznie trafniejszy opis tego wyjątkowego miejsca: „Jest to malutki szmaragd w otoczeniu turkusu, umiejscowiony w chroniącym go naszyjniku z błyskotliwych pereł”.

Autor: Edyta Buchert